Zgodnie z badaniami CBOS aż 80 proc. Polaków popierało (pod koniec kwietnia – przyp. red.) program 500+. To przerażające, ile osób wierzy w jego zbawienny wpływ. Ekonomia to fascynująca nauka oparta na aksjomatach. Najważniejszy z nich jest taki: ludzie są racjonalni i jako jednostki, dysponując określonym dochodem, postępują zgodnie ze swoimi preferencjami celem maksymalizacji czerpanej z tego tytułu użyteczności. Zyskują w ten sposób subiektywną satysfakcję z konsumpcji, działania we własnym interesie i na swój rachunek. Właściwie ekonomia jest zbudowana na kulcie użyteczności. No dobrze, ale jak zmierzyć użyteczność? Tu już tak prosto nie jest.

Użyteczność nie jest wyłącznie szczęściem i zadowoleniem. Nie jest zdrowiem, przyjemnością i unikaniem bólu. Nie ma konkretnego znaczenia. Zawiera w sobie wszystkie te rzeczy jednocześnie. Nie można użyteczności zmierzyć, bo zawsze wybór jednostki jest efektem maksymalnej użyteczności jej działań. Wybieramy to, co dla nas najlepsze. Także pośrednio przez polityków, na których głosowaliśmy, prawda? Ano właśnie nie, to nie jest prawda. W wyniku braku znajomości danych, braku świadomości poniesionych kosztów, braku znajomości ekonomii, a przede wszystkim funkcjonowania w warunkach niepełnej informacji – m.in. dlatego, że politycy nie mówią prawdy, gdy im jest to nie na rękę – ludzie podejmują absurdalne decyzje, nie patrząc na ich konsekwencje.

Spójrzmy teraz na koszty programu 500+. Rząd założył, iż 2,7 mln rodzin wychowujących 3,8 mln dzieci otrzyma świadczenia, które będą kosztowały w pierwszym roku 17 mld zł, a  potem 22–23 mld zł rocznie. Jestem przekonany, że w tej chwili nikt nie wie, ile ostatecznie program będzie kosztował, bo to okaże się dopiero w praktyce. Szacunki uwzględnione przez ocenę skutków regulacji, dołączoną do projektu, zakładają, że 2 proc. kwoty (ponad 340 mln zł) pochłonie administracja, czyli pensje urzędników. 7 tys. etatów! Będzie to praca polegająca na przeglądaniu wniosków. Coś, co może zrobić dobry algorytm komputerowy.