Dyplom to za mało, żeby zdobyć pracę. Co teraz się liczy?
Dyplomy, kursy, staże, języki – to już za mało, żeby zdobyć dobrą pracę. Dziś liczy się jeszcze to, z jakiego jesteś domu. Dopiero to ustawia cię w życiu.
Już nie dyplom, nawet niezłej szkoły wyższej. Nie kompetencje, staże, dziesiątki ukończonych kursów. Biegła znajomość języków zapisana w CV to także mało. W dzisiejszej Polsce praca stała się dobrem deficytowym, a znalezienie dobrej, przyzwoicie płatnej posady jest niespodzianką od losu. Aby znaleźć się w wąskim gronie zwycięzców, nie wystarczy być przebojowym, kreatywnym i dobrze się uczyć. Równie ważne jak wykształcenie formalne, kompetencje, cechy charakteru jest to, z jakiego pochodzisz domu. I jaki masz za sobą kapitał kulturowy. Przeczytane książki. Wyoglądane filmy i spektakle. Poznane miejsca. I ludzie, których znasz. Skończyła się epoka transformacji i rewolucji, która zawsze oznacza błyskawiczne kariery i awans społeczny mas. W dodatku nadszedł kryzys i rynek nie jest w stanie przyjąć zastępów młodych wylewających się co roku z murów wyższych uczelni.
Więc – mówiąc brzydko – schowaj dyplom i szoruj do garów, kochanie. Twój tatuś jest nikim, mama ogląda seriale, a ty masz krzywy zgryz i niezgrabnie podajesz dłoń na powitanie. Dobre miejsce pracy jest tylko dla najlepszych. Radź sobie, jak umiesz.
– Pewnie, że jeśli dziś pracodawca ma do wyboru dwóch kandydatów o podobnych kompetencjach, to wybierze tego nawet słabszego, ale mówiącego poprawną polszczyzną, wiedzącego, kiedy i do kogo wyciągnąć rękę, a kiedy poczekać. Lepiej wyglądającego, sprawiającego lepsze wrażenie. Z kręgiem rodzinnym i przyjaciół, a więc takiego, który jest dobrze umocowany społecznie. Zawodowe braki można szybko nadrobić, ale trudno zmienić entourage i przyzwyczajenia człowieka – mówi Piotr Wielgomas, prezes zarządu firmy Bigram SA. A dr Maciej Bukowski, prezes Instytutu Badań Strukturalnych, dodaje, że kiedy dobrych jest wielu, zwycięzca może być tylko jeden.
Liczby i demografia
Wielka smuta – tak można metaforycznie określić to, co się dzieje wśród młodych ludzi i ich rodzin. Jedna trzecia Polaków do 25. roku życia jest bez pracy. Większość z tych młodych – bez pracy i perspektyw – ma w kieszeni (albo wkrótce będzie mieć) dyplom wyższej uczelni. Jak jeszcze niedawno sądzili – przepustkę do lepszego świata, bilet na samolot kariery, kartę bankomatową bez limitu. Ale coś trzasnęło, coś huknęło, coś się popsuło. Ciągnący się od 2008 r. kryzys wepchnął marzenia, ambicje i plany milionów osób na całym świecie do gospodarczych grobów. I zasypał. We wszystkich krajach to załamanie dotknęło młodzież, jednak i na tym niewesołym tle tej naszej dzieciarni szczególnie się dostało. Przecież dopiero zaczęli żyć, dopiero poczynili śmiałe plany, zainwestowali w przyszłość. Choćby płacąc za naukę na prywatnej wyższej uczelni. Jeszcze niedawno wszyscy chwalili ich, że tacy żądni wiedzy, ambitni, a dziś zbierają cięgi. Że nie umieli myśleć perspektywicznie. Trzeba się było fachu uczyć, a nie wierzyć w mrzonki – pouczają ich mądre głowy.
Co roku wyższe uczelnie w Polsce opuszcza ok. 200 tys. absolwentów. Aby ich wszystkich przyjąć, rynek pracy musiałby wygenerować – też w cyklu 12-miesięcznym – co najmniej tyle miejsc pracy. I to jeszcze dostosowanych do ich wykształcenia i możliwości, co jest trudne nawet w okresie prosperity. Nie mówiąc o zrobieniu kariery. Zwłaszcza że, jak zauważa dr Maciej Duszczyk z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego, starsi tych miejsc nie zwalniają. Jest wielki tłok – na wszystkich szczeblach i poziomach.
Dziś sytuacja jest dokładnie odwrotna niż na początku lat 90., kiedy ruszał nowy projekt pod nazwą III RP, powstawały zręby kapitalistycznej gospodarki i świat nabierał rozpędu. Wówczas i kariery były szybkie, można rzec – ponaddźwiękowe.
Dwudziestoparolatkowie, którzy po roku czy dwóch latach zostawali dyrektorami finansowymi, prezesami, tkwią w tych fotelach do dziś. W pełni sił, w rozkwicie karier. Na ich miejsca czyhają czterdziestolatkowie. I nie mogą się doczekać, bo tamci nie zamierzają odchodzić. Muszą się więc godzić z podrzędniejszymi stanowiskami, które w normalnej sytuacji powinni zajmować trzydziestolatkowie. Dla młodszych nie ma miejsca. Choćby byli nie wiadomo jak zdolni. Ba, na rynku wciąż aktywne jest także pokolenie wyżu lat powojennych – 680 tys. urodzeń w 1950 r. i podobne przyrosty ludności co roku. – I oni wszyscy wdrapują się na tę jedną wąską półkę, na którą co roku więcej osób stara się wejść, niż z niej schodzi – wyjaśnia socjolog. PKB się kurczy, zaczyna się tragedia.
Historia się kłania
Albo, jeśli spojrzeć na to inaczej, zaczyna robić się normalnie. Historia zatacza koło. – Wszelkie rewolucje sprzyjają zmianom, ludzie masowo zamieniają się miejscami na szczeblach drabiny społecznej: kiedy jedni z niej spadają, drudzy idą w górę – opisuje socjolog dr Krzysztof Łęcki z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
Weźmy sytuację z II połowy XIX wieku, kiedy na ziemiach polskich zaczęła się industrializacja. Oznaczała błyskawiczny awans społeczny i cywilizacyjny zabiedzonych warstw chłopskich, które ze swoich – kurnych często – chat przeniosły się do kamienic. Wprawdzie do suteryn, z wygódką na zewnątrz, ale i tak do warunków o niebo lepszych, do rozwijających się miast, gdzie można było poprawić standard życia i zdobyć fach.
II Rzeczpospolita to był kolejny skok – budujące się od podstaw państwo potrzebowało, prócz tradycyjnych (ziemiaństwa, arystokracji), elit całkiem nowych. Jak podnosi prof. Janusz Żarnowski, w Polsce międzywojennej przyrost odsetka „umysłowych” był najszybszy ze wszystkich grup zatrudnionych. Wykształconych specjalistów z różnych dziedzin, ludzi kultury, intelektualistów i polityków, ale także urzędników i innych pracowników niemanualnych, zaludniających coraz liczniejsze biura, sklepy, magazyny, instytucje usługowe. To właśnie te grupy, czynne zawodowo i kulturalnie, funkcjonowały jako pośrednik między rozwijającą się cywilizacją zachodnią a społeczeństwem polskim. Każdy zdolny i pracowity człowiek nosił w swoim plecaku buławę albo przynajmniej mógł zostać oficerem. W każdym razie do Wielkiego Kryzysu lat 30., kiedy produkcja przemysłowa spadła o połowę – analogia do czasów dzisiejszych, można rzec, sama się narzuca.
A potem wybuchła wojna. Pola bitew, katownie gestapo, Smoleńsk i Oświęcim. Powstanie warszawskie i Szare Szeregi. Wyzwolenie i stalinizm. Miejsce bohaterów, którzy zapełnili groby, ruszył wypełniać lud pracujący miast i wsi. „Dziś jam subiektem, a jutro ścieram cesarstwa z mapy” – pisał Włodzimierz Majakowski. To także był czas błyskawicznych karier i awansów pod hasłem „partia z narodem”, „młodzież z partią”. Zamiast autentycznych elit, wykształciła się klasa partyjnych cwaniaków kijem i marchewką powodujących tłumem niewolników. Miejsce inteligenta zajął „obywatel Dreptak”. Ale i ten czas, tym razem na szczęście, niezbyt długo trwał. Do 1989 r.
O to, kto się uwłaszczył na III Rzeczypospolitej, co było zbrodnią, a co koniecznością, wciąż utaczają sobie polemicznej krwi legiony historyków i polityków. Dlatego zostawimy ten wątek w spokoju. Bezsporny jest fakt, że ta epoka, choć rujnując życie tysięcy robotników upadającego przemysłu i rolników dawnych PGR-ów, była nowym otwarciem dla innych. Zaradnych i spryciarzy, którzy budowali imperia finansowe, zaczynając od handlu na polowych łóżkach, szycia dżinsów w piwnicznych warsztatach, eksporcie malin. Drobnymi i mniej drobnymi geszeftami budowała się klasa średnia. Miejsce starych, PRL-owskich partyjnych elit zajmowały nowe.
Etos „od pucybuta do milionera” znów robił karierę. Tylko bohater się zmieniał. Najpierw był to biznesmen w białych skarpetach i mokasynach noszonych do garnituru z krempliny, który walizkami przenosił pieniądze, a przy uchu trzymał cegłę ważącej pół kilograma Nokii. Zaraz jego miejsce zajął menedżer odziany jak z katalogu, zarabiający sowicie w zachodniej korporacji, mieszkający w willi na przedmieściu i jeżdżący na wczasy za granicę. Światowe firmy otwierały się w Polsce jedna za drugą, potrzebowały osób z dyplomem. Zasysały ich niczym wielki, przemysłowy odkurzacz, byle mieli jakąś tam wiedzę, byle byli w stanie czegoś się więcej nauczyć i chętnie wskakiwali w garnitury według dress codu. To były piękne korpo-czasy korpo-ludzi. Każdy miał szansę. Byle liznął angielskiego i potrafił napisać CV. Tak w latach 90. zrodził się wielki boom edukacyjny. I wciąż trwa. Tyle że dyplom nie gwarantuje już niczego. Poza stratą czasu.
czytaj w Dzienniku Gazeta Prawna